End of the year in Australia
29.06.2017
/PL only/ TO WŁAŚNIE TU WIELKOMIEJSKA ARCHITEKTURA SPOTYKA SIĘ Z DZIKĄ PRZYRODĄ. WIATR ZRYWA KAPELUSZ I ROZWIEWA WŁOSY, A MORSKA BRYZA ORZEŹWIA CIAŁO. PRZEZ BUJNĄ ROŚLINNOŚĆ PRÓBUJE PRZEDOSTAĆ SIĘ POPOŁUDNIOWE SŁOŃCE, A W JEGO PROMIENIACH WYLEGUJĄ SIĘ SZCZĘŚLIWE (BO NAJEDZONE) KANGURY. PO CO SIĘ SPIESZYĆ, JEŚLI MOŻNA GODZINAMI PATRZEĆ SIĘ NA CHMURY? NIC WIĘCEJ NAM NIE POTRZEBA. TYLKO AUSTRALIA.
• Jesteśmy na targu śniadaniowym w Fitzroy Gardens. Nagle wbiega tu grupa dziewczynek – wszystkie ubrane na biało. Grają na ukulele i śpiewają, a potem… uciekają. Pozostaje nam towarzystwo ibisów, spacerujących pod nogami.
• Pod względem ilości wzniesień i stromych ulic Sydney niemalże dorównuje Stambułowi. Tyle, że tu nikt nie parkuje w ryzykownych miejscach… Wąskimi uliczkami idziemy na kolację. Chcemy zdążyć przed 21.00, bo o tej porze lokale się zamykają, a miasto pustoszeje. Pozostaje spacer po porcie.
• Skala Harbour Bridge nas zadziwia. Trudno wyobrazić sobie, jak most został wzniesiony, wiadomo jednak, że by go pomalować potrzeba aż 30 000 litrów farby. W dodatku wystarcza to tylko na jedną warstwę.
• Tablica przy Royal Botanic Garden nakazuje przytulać drzewa i chodzić po trawie. Przytulamy więc drzewa i chodzimy po trawie.
• Przenosimy się na przedmieścia. Bondi Junction przypomina nam Kalifornię. Niskie domki w nadmorskim klimacie, palmy, kwiaty, wysuszone trawniki, no i… plaża. Ocean jest jednak zbyt zimny na kąpiele. Ale przyjemnością jest już samo patrzenie na wodę – czystą jak łza. A także dostęp do wi-fi.
• Płyniemy promem na drugi brzeg miasta, przy okazji podziwiając Operę. Widzimy ją także, jedząc lunch w Royal Botanic Garden. Pomiędzy palmami spacerują kelnerzy w białych garniturach. Australijczycy regularnie spotykają się tu z rodziną i znajomymi. Zastaje nas zachód słońca.
• Wybieramy się na wycieczkę do Royal National Park. Bujna egzotyczna roślinność i gorące słońce sprawiają, że czujemy się, jakbyśmy znaleźli się na planie „Króla Lwa”. Ptaki wrzeszczą wniebogłosy. Zamiast śpiewać.
• Tasmania, Hobart. To właśnie tu zamiast „easy” słyszymy „no worries”, a w miejsce „see ya” pojawia się „bye”. I strasznie wieje. Żyje się tu powoli, przemysłowe miasto po 20.00 zamiera. W licznych magazynach, hangarach i sklepach nie ma żywego ducha. W powietrzu unosi się zapach ryby.
• Pierwszego kangura spotykamy na Bruny Island. Wyspa jest cudownie zielona! Lądujemy na plaży, gdzie jesteśmy zupełnie sami i mamy mnóstwo czasu na zbieranie muszelek. Jak w dzieciństwie!
• Wspinamy się na Mount Wellington. I w jednym miejscu doświadczamy chyba wszystkich stref klimatycznych. Na szczycie minus osiem stopni, ale rekompensuje to widok na Hobart. A zamiast dobrze nam znanych paproci – ogromne „drzewa paprociowe”. Jest też Octopus Tree – imponujących rozmiarów eukaliptus, którego korzenie kształtem przypominają ośmiornicę. Dzień kończymy rybą z frytkami w portowej restauracji i godzinnym poszukiwaniem ostatniego otwartego pubu. Udaje się, pijemy przepyszne ciemne piwo! Po zamknięciu lokalu, goście zostają na zewnątrz i wszyscy razem siedzą długo w noc.
• Wielkomiejskiego klimatu doświadczamy w Melbourne. To zasługa nowoczesnej architektury, zaludnionych ulic, niezliczonych kawiarni i restauracji. Najlepsze jedzenie w Australii? Azjatyckie! Zwłaszcza wietnamskie bagietki.
• Sporo imprezujemy. Najlepiej robić to z niedzieli na poniedziałek, wtedy zabawa kończy się porannym ravem w The Breakfast Club w OneSixOne. No i… śniadaniem.
• O 9.00 rano jedziemy do Lone Pine Koala Sanctuary. Mieszkające tu kangury są teraz głodne. Kupujemy więc dla nich specjalne jedzenie (przypominające karmę dla psów). Kiedy do nas podchodzą, głaszczemy je i przekonujemy się, że ich sierść jest najdelikatniejsza na świecie. Nieopodal przechadzają się emu. Spotykamy też koalę. Ciągle objada się eukaliptusem, nic dziwnego więc, że jest naprawdę ciężka.
• North Stradbroke Island – raj! Jest pusto. Towarzyszy nam jedynie błękit wody i dzika przyroda. Po wydmach skaczą kangury. W nocy idziemy się kąpać w oceanie. Przy okazji podziwiamy niebo ozdobione milionem gwiazd. Można zapomnieć, że jest się 15 tysięcy kilometrów od domu.